Przetransportowaliśmy się wczoraj do Sajgonu, a oficjalnie do Ho Chi Minh City. Miasto ochrzcili imieniem wyzwoliciela od imperialistycznych świń, tego który dał im szczęście i.. wprowadził komunizm. Acz w obiegu wszyscy autochtoni dalej określają je jako Sajgon.
Mimo, że za dwa dni zaczyna się tu chiński Nowy Rok-Tet, mimo, że to gorący okres, bo wszyscy Wietnamczycy mają urlopy i zapełniają sobą każdy wolny metr kwadratowy (na ulicach i w hotelach), udało nam się znaleźć spanie i to za przyzwoitą cenę 6$. Śpimy w domu u babeczki na D. De Tham, w chatce krasnali, gdzie wszystko jest różowe albo fioletowe, schody są dla karłów (Dorota :D) i tylko węże w słoiku przypominają, że to wietnamski domek. Nam przypadł pokój dziecinny na 3 piętrze. Generalnie, gdyby nie pani, która nas zgarnęła na rogu, nigdy byśmy nie znaleźli oazy "room for rent" w prywatnych domach, bo to zupełnie inny świat. Trzeba skręcić z głównej De Tham w bramę i tam już tylko wąskie przesmyki między wysokimi do nieba kamieniczkami. W myśl, że ziemia w Wietnamie jest droga, więc lepiej budować do góry.
Sam Sajgon gwarny, gorący, a jeszcze przed Nowym Rokiem cały jest w kwiatach, ozdobach, drzewach mandarynkowych i dragonfrutowych. Dzieje się, a my musimy stąd wyjechać już jutro. Po pierwsze bo wiza się kończy, a po drugie bo to ostatni dzień przed obchodami Chińskiego Nowego Roku w którym można w miarę spokojnie się poruszać po Wietnamie, a my konkretnie jedziemy do granicy z Kambodżą, także jutro wieczorem Phnom Penh - stolica.
KOSZTY:
spanie- boczna uliczka ulicy De Tham, pokój w domu u babeczki: 6$
jedzenie- KIM's cafe, przy ulicy De Tham, tanie, pyszne jedzenie, duże porcje. Wypasione śniadanie - 32 000 dongów
lody - TYLKO MERINO w białym opakowaniu! (czekoladowe w czekoladzie z orzeszkami) 5 000-8 000 dongów