Jakbym byla z UNESCO, to tez bym nie pozalowala Hoi An. Ladne miasteczko, czuc tutaj prawdziwe indochiny. Stare miasto, z chinska zabudowa, kupcy niby leniwi, ale nawet jak siedza tylem, to dostrzega potencjalnego kupca w odbiciu na szybie. Poza senna, urokliwa atmosfera, kilkunastoma stopniami ciepla wiecej, niesamowita plaza, cieplym morzem i w koncu pysznym, lokalnym zarciem, nic innego niz w reszcie Wietnamu :-)
Znowu musimy sie aklimatyzowac w parnym srodowisku, po dwóch tygodniach typowo polskiej, jesiennej pogody na pólnocy, znowu czujemy sie jakby ktos otworzyl drzwi od pieca.
Hoi An zachwyca waskimi uliczkami i miliardem krawcow na kazdym kroku, pochowanych w starych domkach, którzy w trakcie jednego dnia uszyja garnitur na miare. Hoi An to po Sa Pa, kolejne spokojne miasteczko w którym mozna poprostu siedziec.
Nas, jak widac na fotkach, najbardziej wciagnelo morze, pierwsza duza i ciepla woda na naszej trasie. Dorote slonce pokochalo tak mocno, ze jej dupa razem z plecami wygladaja jak nasza flaga. Michal ma ciemna karnacje, wiec jemu nie zaszkodzilo, widac na zdjeciach (klamstwo! kolarska opalenizna ;-) Plaza przywoluje dziecinstwo, wyjazdy nad Jasiolke (meska czesc pomidora), tudziez nad Radomkz (zenska czesc pomidora). Dla ludzi z poludnia Polski morze jest zawsze dobre, niewazne jakie, byle by bylo.
Pozdrawiamy goraco.