Rano ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Tutaj nie trzeba szukać autobusu, on sam znajdzie Ciebie. Dworzec pełny jest gości wymawiających zwinnie Essaouira, Essaouira, Essaouira, Essaouira (lub Agadir, Agadir, Agadir; nie wiadomo czemu to nas bawiło najbardziej) z prędkością światła, gotowych doprowadzić Cię do busa, usadzić, zapakować bagaż do luku i zainkasować za to 10MAD. Oprócz biletu oczywiście.
Dorota chciała okazać serce biednemu, schorowanemu panu sprzedającemu ciastka, a ten w zamian za to nie chciał wydać nam reszty. Sytuację uratowała jakaś mówiąca trochę po angielsku dziewczynka, która potem zjadła nam ciastka kupione od pana i jeszcze zabrała nam wodę. Podróż zaczynała się więc pod kreską. Pogoda się zepsuła, ale pełni nadziei na słońce ruszyliśmy w drogę. No i nie myliliśmy się, bo słońce wyjrzało jak tylko wysiedliśmy z busa. Wtedy też zgarnęła nas potężna pani, zaproponowała spanie w tej samej cenie co w Marrakeszu, pokój czysty, niby ciepły prysznic (ściema), to wzięliśmy. Essaoira - miasto portowe. Trafiliśmy nad wodę po 1,5h błądzenia. Za każdym razem byliśmy już o krok, ale coś odwracało naszą uwagę i zbaczaliśmy z dobrej ścieżki ;-) Ale jak już trafiliśmy! Popołudniowy odpływ, zachód słońca, delikatna bryza. Pokusiłabym się nawet na stwierdzenie, że to wszystko bardziej atrakcyjne jest właśnie popołudniu. Generalnie głównymi atrakcjami turystycznymi są wybrzeże, port i medyna, które można zobaczyć w 4 godziny jakby ktoś się uparł, ale przecież nie o to chodzi. Miasteczko ma swój leniwy urok, zmusza do zwolnienia tempa i odpoczynku. My z braku adrenaliny skusiliśmy się nawet na przejażdżkę wielbłądem, co prawda po plaży, a nie pustyni, ale piasek to piasek.
Jak w całym Maroku warto się targować do upadłego, a ceny spadają nawet do 10% swojej pierwotnej wartości.
Essaouira nas urzekła, ale postanowiliśmy poszukać czegoś jeszcze mniej turystycznego.
KOSZTY:
spanie: 150MAD